Procedury ważniejsze od uczuć

proceduralna-smierc-2

Dlaczego w szpitalach ciężko chorzy ludzie traktowani są jak przedmioty czy przypadki, ale nie jak ludzie? Dlaczego nie mogą umierać w hospicjum z ukochanym psem przy boku? Dlaczego w ogóle muszą umierać w jakiejś instytucji, a nie w domu?

Spędziłam kiedyś wieczór na korytarzu szpitalnego oddziału. W pewnej chwili dwie osoby wtoczyły na tenże korytarz łóżko z chyba nieprzytomną kobietą. Podeszła do nich pielęgniarka i usłyszałam taką oto rozmowę:
– Co to?
– Nic z tego nie będzie. Dogorywa.
„Chodzący” pacjenci siedzący obok mnie ze swoimi bliskimi, którzy przyszli ich odwiedzić, spojrzeli po sobie zmieszani. Rozumiem, że pielęgniarki były w pracy. Rozumiem co to żargon branżowy. Zastanawiam się jednak, dlaczego śmierć nie może być… bo ja wiem jak to określić? Godna? Dlaczego dzisiaj śmierć jest odarta z uczuć? Dlaczego umierający człowiek jest niewartym uwagi przedmiotem, bo „nie rokuje”? Pracownicze komunikaty mówione bez skrępowania przy umierającej, „bo na pewno nie słyszy” i „nic już nie rozumie” to zwykłe chamstwo i traktowanie człowieka na poziomie taboretu. To, że chora sprawia wrażenie nieprzytomnej nie oznacza kompletnie nic. Słyszeliście o ludziach „uśpionych” do operacji, którzy mimo to wszystko słyszeli i wszystko czuli? A jeśli ta kobieta słyszała i rozumiała, że dogorywa? Zachęciło ją to do walki o życie?

Przyjaciele? Za drzwi!

Wyobraźcie sobie, że słyszycie wyrok: zostało pani/panu pół roku życia. Co dzieje się dalej? Śmiertelnie chory człowiek przeważnie trafia do szpitala lub hospicjum. Zostaje wyrwany z wszystkiego co lubi i kocha. Trafia do bezosobowej umieralni, gdzie zostaje „przypadkiem nie rokującym nadziei”, choć otoczonym lepszą czy gorszą opieką medyczną. Traci wszystko to, co towarzyszyło mu przez całe życie. Musi rozstać się ze swoim – bywa – jedynym przyjacielem, czyli kotem lub psem. Co z tego, że ludzie potrafią być po prostu szczęśliwi, gdy ich zwierzak jest przy nich? Kto widział szpital, w którym choremu może towarzyszyć jego zwierzak? Kto widział takie hospicjum? Dlaczego umierającego pozbawia się ukochanego towarzystwa? Dlaczego zwierz nie może towarzyszyć choćby przez kilka godzin w ciągu dnia? Bo nie. Bo procedury. Bo niehigienicznie. A co umierającego obchodzi higiena? Czy ktoś sprawdza stan czystości odwiedzających chorego ludzi? A może mają wszy? A może przychodzą tylko z obowiązku lub żeby wyłudzić spadek? Pies i kot nie mają wstępu na salę chorych, bo nie są ludźmi.
A co jeśli przyjacielem jest człowiek? Otóż nie wystarczy być przyjacielem, żeby być dopuszczonym do ciężko chorego na OIOM. Żona, choćby zołza, ale przecież ślubna – ma wstęp. Mąż, choćby bił, ale ślubny – ma wstęp. Człowiek, który jest zaledwie (?) przyjacielem, choćby był bliższy choremu niż ta żona i ten mąż – wstępu nie ma.

Żeby umarł zdrowszy?

Zastanawiam się też jaki sens mają lekarskie zalecenia higienicznego trybu życia dla osób śmiertelnie chorych. Jako przykład: chory na raka płuc, który pali od 40-50 lat. Kiedy dowiaduje się, że niedługo umrze, jest zmuszony przez lekarzy do rzucenia palenia, choć przez pół wieku nie potrafił stoczyć tej bitwy. Rzucenie palenia już go nie uzdrowi, ani nie polepszy komfortu życia, a ostatnie dni życia ma poświęcić na bezsensowną wyczerpującą psychicznie walkę z nałogiem? Nawet jeśli ją wygra i rzuci palenie – i tak umrze. Po co dodatkowo dręczyć śmiertelnie chorego człowieka?
Dlaczego umierający na szpitalnym łóżku muszą być przedmiotem  rządzonym przez procedury i zasady zdrowego stylu życia? Jak zwykle bogaci w każdym aspekcie życia potrafią ominąć procedury. Zapłacą za opiekę medyczną w swojej wypasionej willi, gdzie będą spędzać swoje ostatnie dni tak, jak chcą. Bo ich stać. Biednym odmawia się drobnych, ostatnich w życiu przyjemności. Bo takie są procedury. Nie szanujemy samych siebie. Sami siebie wrzucamy do kubła na śmieci i odzieramy z uczuć i godności. Sprowadzamy się do roli przedmiotu bez uczuć.
Cała nasza refleksja nad śmiercią ogranicza się do rytualnego zapalenia znicza raz w roku. Najlepiej kupionego w promocji.

Ta ostatnia impreza

Zastanawiam się, jak urządziłabym moją umieralnię. Gdybym miała kupę kasy – byłoby to prostsze. Jasne, że i tak umrę, niemniej przyjemniej byłoby, gdybym mogła spędzić ostatnie chwile tak, jak lubię. Zamiast budzenia mnie na obowiązkowy szpitalny obchód o nieludzkiej dla mnie godzinie np. ósmej (wkurzy mnie to tylko, a nie uzdrowi), chciałabym dostać ostatnią porcję ziemskiej przyjemności. Chciałabym dokonać mego żywota np. na plaży. No nieruchawa bym pewnie była, ale nadmorski wiatr byłby znakomitym środkiem znieczulającym ból. Do tego szklanka whisky w dłoni. No dobra – skoro ostatnia droga, to szkocki trunek bez limitu. Żebym nie zmarzła – tłoczą się na mnie wszystkie koty, którym dałam lepsze życie. Mruczą pięknie. I taki jeden pies, którego najpierw się bałam, a potem go pokochałam. Wokół mnie ludzie dla których – mam cichą nadzieję – coś w życiu znaczyłam. Potem ostatni w życiu wschód słońca i… odchodzę szczęśliwa z powodu okoliczności ostatnich chwil. NFZ tego nie zrefunduje, chociaż niekoniecznie by musiał. Wystarczyłoby nie oskarżać moich bliskich o nieudzielenie mi pomocy w stanie zagrożenia życia. Urządzenie takiej ostatniej imprezy byłoby przecież pomocą w odejściu z tego świata.

P.S. Eutanazja to oddzielny temat. O tym innym razem.

FOT. freeimages.com

Jeśli masz ochotę – zapisz się na ukazujący się raz w tygodniu newsletter informujący o nowych wpisach na naszym blogu. Wystarczy przysłać e-mail z hasłem NEWSLETTER w tytule na adres: rudaweb.pl@gmail.com

RudaWeb

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *